Jan Barszczewski

Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach 1846

Jan Barszczewski (ur. 1794 (data wątpliwa), zm. 12 marca 1851 roku) - polski i białoruski pisarz, poeta, wydawca. Pisał po polsku i białorusku.
Urodził się powiecie
połockim, w rodzinie greko-katolickiego kapłana szlacheckiego pochodzenia. Uczył się w połockim kolegium jezuickim. Pierwszy znany biografom utwór napisał po polsku, lecz kolejne pisał także po białorusku.
W latach 20. i 30.
XIX wieku utrzymywał się z prywatnego nauczania. Potem dużo podróżował, zmieniał miejsca zamieszkania. Bywał w Petersburgu, ale i na zachodzie Europy. W trakcie podróży zaznajomił się z Adamem Mickiewiczem i Tarasem Szewczenką. Od około połowy lat 40. zamieszkał w Cudnowie, na zaproszenie tamtejszej elity polskiej. Zamieszkał w majątku Rzewuskich. W końcu lat 40. zachorował na suchoty. Zmarł po długiej, kilkuletniej chorobie. Pochowany został w Cudnowie.
Pisał wiersze i opowiadania. Jego główne dzieło to Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach, wydane w
1846 roku w języku polskim i dopiero w 1990 roku (sic!) w języku białoruskim. W swoich utworach poruszał chętnie tematy folklorystyczne oraz romantyczno-wzniosłego poczucia miłości do Ojczyzny.
Źródło: "
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Barszczewski"

niedziela, 30 września 2007

POWIEŚĆ PIĄTA. RODZIMA PLAMKA NA USTACH

Tej Warki matka była Prakseda, mieszkała w karczmie za rzeką Dryssą, nie daleko od Krasnapolskiego dworu, jéj mąż gospodarzył w jednym malenkim pańskim folwareczku. Praksedzie powodziło się dobrze, chociaż ta karczma nie była przy wielkiej drodze i bardzo rzadko ktokolwiek odwiedzał, jednakże ona w prędkim czasie zebrała pieniądze, żyła wesoło, często kupowała nowe suknie i zawsze pięknie była ubrana.
Sąsiedzi podejrzywali, że Prakseda w pobliskich wsiach odbiera mleko krowom, bo sama bardzo niewiele mając bydła, masło i sery przedawała w mieście, i już po całej okolicy rozchodziły się wieści, jakoby ona o północy biały ręcznik wieszała na ścianie, podstawiała wiadro i z dwóch końców doiła, mléko lało się z tego ręcznika do naczynia i w prędkim czasie napełniła wszystkie garki ciepłym nabiałem.
Kilku gospodarzów zrobiło postanowienie koniecznie przekonać się i za ten postępek obwinić ją przed Panem. Ci więc około północy zaprzęgli konia, jadą tam myśląc, że złowią Praksedę na samym uczynku, bo karczma była odległa od ich wsi nie więcej o wiorst sześć. Lecz cóż się zdarzyło? choć droga tak im była wiadoma, że zda się zamrużywszy oczy każdy z nich mógłby dojść; błąkali się do samego świtu nie wiedząc sami w jakie zabrnęli strony; przy świetle dnia białego postrzegli, że oni całą noc krążyli ciągle około karczmy, lecz znaleść jej nie mogli, konia zmordowali i sami niewyspani powrócili do domów.
Potym uradzili dla dosiągnienia swego zamiaru, przyjechać do Praksedy przed zachodem słońca. Zakupili wódki, przy kieliszku zabawiali się czas jakiś, i niby już będąc pijani, położyli się spać na ławach, jednakowoż każdy z nich poglądał z pod ręki, aby dostrzec czym karczmarka będzie zajęta gdy przydzie północ, zgaszono ogień, nie było jednak zupełnie ciemno w karczmie, bo w same okno w tenczas świecił pełny księżyc, czas zdawał się im być nadto długim, słyszą spiew koguta w stodole, a wiec sądzili, że już po północy i oczekiwanie ich próżne. Jeden wstał, wyszedł za drzwi, i dziwne widzi zjawisko. Ogromny kogut na wysokich nogach jak żuraw w niemieckim odzieniu i w kapeluszu, siedząc na drabinie spiewa. Przelękniony, powraca do karczmy, opowiada to swoim towarzyszom, oni dobyli ognia, żegnając się wyszli z karczmy; zaprzęgli konia i prędzej pospieszyli do domu. Blisko swéj wsi spotkali parobków, którzy tylko co po wieczerzy szli w pole nocować przy koniach, i ci im pokazali na zachodzie czerwone obłoki, mówiąc, że północ jeszcze daleko.
Gdy się im nieudało i za drugim razem złowić Praksedę na uczynku, kiedy ona mleko odbiera krowom swoich sąsiadów, poszli do Pana i opowiedzieli o wszystkim co się zdarzyło znimi i o szatanie, który na drabinie jak kogut spiewał. Lecz Pan, Ekonom i inni we dworze, nie powierzyli im, i jeszcze wyśmieli. Prakseda więc spokojnie sobie żyjąc, zajmowała się swoim niegodziwym rzemiosłem.
Urodziła się u niéj córka, na chrzcie dano jéj imie Warka. Prakseda jak powiadają ludzie, ani kładąc do snu, ani biorąc z kolebki na ręce swoje, nigdy to dziécko nie przeżegnała, i jeszcze o czym bez trwogi wspomnieć nie możno, że jakoby nie jeden nocując w karczmie widział, że kiedy Prakseda mocno spała, jakiś czarny karzeł z ogromną głową siedząc kołysał i często w patrywał się malenkiéj Warce w oczy.
Rośnie dziewczyna i rok od roku staje się piękniejszą, miała ona na ustach rodzimą plamkę, lecz ta jak wszyscy młodzi panicze mówili, że ją nie tylko nie szpeci, ale wiele dodaje wdziękow, plamka zaś im więcej chwalono, tym więcej rosła, tak, że już matce inni mówili, aby ta z czasem nieoszpeciła jéj twarzy. Lecz Prakseda nie zwróciła na to uwagi, i ta plamka doprowadziła młodych ludzi do nieszczęścia.
Kiedy już Warka miała szesnaście lat, przejeżdżał konno o zmroku tamte strony jakiś młody panicz, nikt niewiedział kto on był i zkąd, mówią, że on miał zawsze twarz bladą, nos długi ostry, włos czarny jak krucze pióra i twardy nakształt szczeciny, wzrok tak bystry, że trudno wytrzymać patrzając mu w oczy.
Podobała się jemu Warka i on często jawiał się w téj karczmie, a Prakseda cieszyła się i miała nadzieje córkę swoją wydać za szlachcica.
Po niejakim czasie, jeszcze bardziéj plamka na ustach Warki zaczęła się szerzyć, a ludzie we wsi szeptali między sobą, że ten panicz, który tam często bywa musiał ją pocałować.
Warka lat osimnaście, choć duża już plamka na ustach, jeszcze ją nie szpeci, jeszcze się bardzo podoba dworskiej młodzieży, i ona lubiła, ze ją tłum otaczał zalotników, chociaż wszystkiemi gardziła, bo matka jéj wmawiała, że ona wyjdzie za maż lepiej niż inna szlachcianka.
Opowiem Panu jakie zdarzenie z tego raz wynikło. Kochał Warkę jeden młody człowiek, który tam u Pana sprawował urząd lokaja i łowczego, imie jemu było Michaś. Ten posłyszał, ze jakoby dudarz Achrem drwiąc z jego kochanki, powiedział przed drugiemi, że Warkę zły duch pocałował, gdyż ona nigdy się nieżegna, a przeto i ta plama tak bardzo rozszerzyła się na ustach.
Obraziły łowczego takie rozmowy krzywdzące honor jego kochanki, szukał zdarzenia, aby się pomścić nad Achremera i zasłużyć przez to przywiązanie matki i córki.
W dzień niedzielny zebrała się młodzież do karczmy Praksedy, między nimi kilka lokajów i łowczy przyszedł ze dworu, jedni poglądali na córkę karczmarki, zachwycali się jej pięknością, inni szeptali między sobą i drwiąc nazywali panienką. Jawił się dudarz Achrem, witając jego, sadzą na ławie, traktują wódką. On w dobrym humorze zaczyna grać i spiewać, było tam kilka i młodych sąsiadek ze wsi bliskiej. A więc Warkę i innych dziewcząt młodzież bierze do tańca.
Podczas tej wesołej zabawy, bez żadnej przyczyny, garnek postawiony wysoko przy piecu, rozbił się na ziemi śród karczmy, butelki puste gwizdały stojąc na stole, jakby któś do środka dmuchał, i w każdym kącie w tym czasie cokolwiek upadało na ziemię.
- Od waszych tańców cała karczma trzęsie się odezwała się Prakseda, zbierając po ziemi różne drobne rzeczy, które zleciały z szafy.
W tym nagle ogromny kot skoczył z pieca na doł, postrzegli to wszyscy, wstrzymały się tańce, i kot znik w mgnieniu oka.
Dudarz Achrem przerwał milczenie temi słowy: niebójcie się, tańcujcie, to panicz sobie żartuje, który tu bywa często w gościnach.
Prakseda spójrzała z gniewem na Achrema, cóś powiedziała pod sekretem łowczemu i poszła do maleńkiego pokoiku, który przegrodą był oddzielony.
Nieuważając na to Achrem, zaczyna znowu grać i spiewać, lecz Michaś wytrącił jemu dudę z rąk, mówiąc te słowa: - Praudiwy dudar huby tousty, a haława pustaja.
Rozgniewany dudarz spójrzał na niego z pogardą, a ty rzekł, praudziwyj panskij łakiej, sam niskij, łob sliskij, nos płoskij, tolka szto tarełki lizać.
Łowczy chciał mu dać w pysk, lecz Achrem wstrzymał rękę, inni goście wmieszali się do tej zwady, odprowadzili Michasia wmawiając mu, że dudarz odurzony wódką powiedział to, czego potym będzie żałować, gdy szał ten wyjdzie z głowy. Lecz Prakseda groziła, że to mu nie ujdzie bez karnie, zapłaci kiedykolwiek za zniewagę jej córki.
Radzili wszyscy dudarzowi milczeć, długo sprzeczać się niebezpiecznie, i aby lepiéj wraz szedł do domu.
Usłuchał Achrem, dudę pod pachę, czapkę, schylił na bok, zaspiewał pieśń i poszedł za drzwi, inni jeszcze się tam zabawili do późna, starając się uspokoić gniew Praksedy i smutek Warki.
Około północy wychodzili z karczmy goście jeden po drugim, i każdy idąc drogą słyszy, że w gęstym lesie bez przerwy gra któś na dudzie, wszyscy się, dziwili, niewiedząc co to znaczy; jakim sposobem i z kim Achrem zabrnął do tej dzikiéj gęstwiny.
Noc była cicha i pogodna, głos dudy daleko słychać, echo odzywało się po całéj okolicy, w pobliskich wsiach szczekanie psów nieprzerywało się. Gospodarze wychodzili z chat, rozprawiali miedzy sobą, że albo Leśnik dudarza zabłąkał w tych pustyniach, albo z nim kilku pijanych hula nie pamiętając, że jutro poniedziałek i trzeba rano wstać na robotę.
Kiedy na wschodzie zaczęło świtać, stróże którzy tam blizko nocowali przy koniach, słysząc, że jeszcze muzyka w lesie nieprzerywa się, postanowili iść na głos dudy i zobaczyć co się tam dzieje; wchodzą do jodłowej ciemnéj gęstwiny i widzą na spruchniałej kłodzie siedzi Achrem, gra na dudzie, nie słyszał jak oni przyszli do niego i jeden biorąc go za ramię: »W imie Ojca i Syna, rzekł, co się z tobą zrobiło, dla kogo ty grasz całą noc w tym lesie; ledwo to powiedział, duda mu wypadła z rąk i on zdasię jakby cały odrętwiał, twarz poczerniała i słowa przemówić nie mógł.
Ci wzięli go pod ręce, wyprowadzili z lasu i posadziwszy na konia odwiezli do domu, długo dudarz był chory, i to zdarzenie potym tak opowiedział.
Gdy Avyszedł z karczmy, spiewając powracał do domu, spotkał go na drodze ktoś niby znajomy, z głosu i postawy zupełnie podobny do jego kuma, i tak z nim zaczął rozmowę:
- »Zkąd i gdzie idziesz?
- Byłem w karczmie Praksedy, a teraz powracam do domu.
„Do domu powracać tak wcześnie, czy tobie było tam nie wesoło? A Warka nic już ci nie do gustu, piękna dziewczyna, a ta plamka na ustach więcej ją zdobi niż perła bogatą panię.
- At, kumie bredzisz od rzeczy, rzekł Achrem, jakiś tam panicz wymyślił, że ta plamka piękna, a więc i drudzy powtarzają, a obaczysz co będzie potym, ona się rozszerzy i tak jej popsuje twarz, że nikt potem i spójrzeć nie zechce.
»Aj kumie jaki ty dziwny jesteś, zkądże wiesz, że ona popsuje twarz?
- Powiedziałbym tobie, ale boje się, Michaś łowczy co ją kocha jest szalony człowiek, chciał mig bić za prawdę, i Prakseda jak napadła, to musiałem uciekać z karczmy.
- »Jakąż im powiedziałeś prawdę?
- Nie mów tylko kumie nikomu, powiedziałem że ja djabeł pocałował.
- »Cha, cha, cha! jaki dziwak jesteś.
Tak rozmawiając wchodzą do wsi, w domu kuma palą się ognie i pełno wszędzie gości, wprowadza go do chaty, gdzie mnóstwo młodzieży i dziewcząt pięknie ubranych, w kosach wstążki szerokie rozmaitych kolorow, na sznurówkach świecą się srebrne i złote galony; twarze pełne, rumiane, brwi czarne, oczy ogniste. Achrem zdumiony poglądał na nich. Kum prosi go usiąść na ławie, potraktował wódką, dał na zakąskę blinów, dziewczęta go okrążyły z uśmiechem poglądając mu w oczy, proszą aby jaki wesoły taniec im zagrał, niepodobna odmówić, Achrem z zapałem gra i tupa nogą, krążą się tańcujących koła. Grał całą noc, a jemu zdawało się nie więcej godziny. Lecz gdy stróż wziął go za ramię i powiedział w Imie Ojca i Syna, dom, kum i wszyscy goście znikli w jednym mgnieniu oka, i on postrzegł wtenczas, ze siedział w leésie na gniłéj kłodzie, od natężenia sił nadymając całą noc dudę i od trwogi odrętwiał cały.
Poznał Achrem, że ta sztuka zrobiona jemu z namowy łowczego Michasia, a więc postanowił mścić się, znalazł kogoś, który nie mniej umiał od Praksedy i tego uprosił aby siłą swoich czarów szkodził mu wszędzie na polowaniu, i w samej rzeczy, od tego czasu łowczy o kilka kroków widząc przed sobą zwierzynę zawsze pudłował, a przeto był wyśmiany i łaskę stracił u Panów.
- I czym się nareszcie kończyła ta ich nienawiść wzajemna? rzekł Zawalnia.
- Bardzo zle, Michaś mściwy człowiek, powracając z polowania z pustą torbą, spotkał Achrema, wszczęła się między nimi zwada i on przestrzelił prawą nogę dudarzowi, ze ten łedwo nie umarł z téj rany.
Nie długo po téj zemście, łowczy zachorował, utracił zupełnie siły, jak trup poczerniał cały. We dworze doktor co dzień mu dawał lekarstwa, lecz to nic niepomogło, umarł.- A ludzie sądzą rozmaicie o tym, jedni mówią że miał ciężkie suchoty, inni zaś powiadają jakoby mu coś dano w napoju. Bóg lepiej to rozsądzi na tamtym świecie.
- Jakie niedbalstwo, rzekł stryj, ze panowie nie chcą starać się, aby ich poddani byli bogobojni i żyli w zgodzie jak bracia, odpowiedzą przed Panem Bogiem, jakże możno było dopuścić strzelca i dudarza do wzajemnej nienawiści i do okropnej zemsty.
- Nu Auhinia, mówże daléj co się zdarzyło z Warką.
- Ów panicz o którym mówiłam, co to zajeżdżał do karczmy Praksedy, teraz go nie widzą i nie wiedzą kto i zkąd. Inni zaś co chwalili jej piękność, zachwycali się rodzinną plamką co miała na ustach, zupełnie przestali odwiedzać, z powodu wzajemnej nienawiści dudarza i łowczego. Plamka przez lat kilka tak zrobiła się wielką, że już ją zaczęła szpecić.
Sąsiedzi gadali miedzy sobą: teraz Warka nie wyjdzie za maż, zestarzeje mieszkając przy matce, kto ją wezmie? nie tak piękna jak kiedyś była i zła sława o niej daleko się rozeszła po świecie, i wprzytomności Warki drwiąc z niej powtarzali: »Czekaj panna szlachcica w pysznym pojezdzie przyjedzie do ciebie w swaty. - Dziewczyna słysząc takie uszczypliwe mowy, ciągle była smutna i skrycie zalewała się łzami.
Zimową porą Połocki mieszczanin, Jakub Płaksun, człowiek bogaty (może Pan i zna dom jego drewniany nad samą Połotą, gdzie słup stoi murowany, a na wierzchu statua świętego Jana). Otoż ten jezdził po wsiach i skupował len, zdarzyło się mu być w tych stronach, gdzie żyła Prakseda i kilka dni przemieszkał w karczmie, obaczył Warkę, ta bardzo się jemu podobała. Oświadcza się przed matką i córką, nie odmówiły jemu, bo człowiek młody, ma własny dom, dobrego charakteru i wola jego nikomu nie jest poddaną.
Płaksun odebrawszy przyrzeczenie, pojechał do dworu i Panom objawia swój zamiar, składa naznaczone pieniądze na wykup dziewczyny, zgadzają się chętnie Panowie, a dworscy ludzie poglądając na niego szyderczym okiem, rozmawiali miedzy sobą: »Jak odpowiednie ma nazwisko, po ożenieniu się zapłacze gorzko i będzie wtenczas prawdziwy Płaksun. Dziwny człowiek, żeni się z córką złej kobiety i jeszcze ma rodzimą plamę na ustach, której niczym nie zmyje, a ta ją i teraz tak bardzo szpeci.
W krótkim czasie ta wieść już brzmiała w całej okolice, z podziwieniem opowiadał sąsiad sąsiadowi o tym niespodziewanym wypadku; poszły rozmaite sądy i domysły; ale większa cześć była tego zdania, że Prakseda przez siłę czarów wyniosła swoją córkę na taki stopień szczęścia, pewnie mieszczaninowi podano cokolwiek w napoju, co w nim mogło zapalić tak wielkie przywiązanie ku tej dziewczynie. Niektórzy zazdroszcząc szczęścia Warce najgorzej odzywali się o niej przed narzeczonym, rokując mu największe nieszczęście, lecz ten tyle ją kochał, że niczemu niechciał wierzyć.
Przyjechał Płaksun do Połocka i nie odkładając na czas dalszy spełnienia swego zamiaru, idzie do klasztoru Jezuitów, ksiądz Buda był jego spowiednikiem, tego najwięcej szanował i w każdym ważnym zdarzeniu zasięgał radę.
- A jak się masz Jakubie, rzekł ksiądz, pewnie w interesie handlu wyjeżdżałeś z miasta, że tak długo nie widziałem ciebie.
- W czasie zimowym pracujemy dla wiosny, aby było czym naładować strugi, gdy się oczyści Dzwina z lodów.
- To prawda, rzekł ksiądz Buda; zakupiłeś więc lnu, bo wiem, że ten naczęściej sprowadzasz do Rygi - nie sadzą aby wysoka cena była na ten towar, słyszałem od księdza prokuratora, że w Albrychtowie i w innych naszych majątkach w powiecie Połockim, len wszędzie bardzo dobrze wyrosł.
- Dzięki Bogu, sądzę, ze w tym roku ten towar opłaci się dobrze.- Ale ot! jeszcze księdzu powiem, szukając towaru, znalazłem i żonę, to i drugie kupiłem.
- Winszuję, więc już jesteś żonatym?
- Nie dobrodzieju, tylko jestem zaręczony, ona poddanka i ja wyliczyłem pieniądze na wykupienie jej, bardzo się mi podobała ta dziewczyna, spokojnego i łagodnego charakteru.
- Bardzo winszuję, rzekł ksiądz, spokojny i łagodny charakter jest to wielka zaleta kobiety, a że była poddana, to ni dla niej, ni dla ciebie nie czyni żadnej zniewagi, nie urodzenie wysokie uszlachetnia człowieka, ale zacne i poczciwe życie.
- Muszę przyznać się księdzu, rzekł Płaksun, martwi mię, że ona ma wielu nieprzyjaciół, Bóg wie za co, mówią jakoby jéj matka czarownica i córka także co raz więcéj zaprzyjaźnia się ze złym duchem - Czy można księże wierzyć takim bredniom? ja w karczmie jéj matki Praksedy mieszkałem tydzień cały i nic podobnego niepostrzegłem.
- To jest prawda, rzekł ksiądz, że ludzie grzeszników radzi kamienować nie myśląc o tym co Chrystus powiedział : niech rzuci kamień kto jest bez grzechu. Ale nie można i temu przeczyć, aby nie było czarów na świecie; jednakże kto wzywa Boga niema się czego obawiać, ty i twoja narzeczona przed szlubem modlcie się, odprawcie świętą spowiedź, ja ciebie błogosławię i poruczam Boskiej opiece. Oto masz dwa medaliki Matki Boskiej, poświęcone z nadaniem odpustu, jeden dla ciebie, drugi dla twojej mającej być żony, żyjcie z Bogiem i Bóg was nie opuści.
Płaksun odebrawszy błogosławieństwo od swego spowiednika, kazał uszyć jedwabne suknie dla swojej narzeczonej, nakupował drogich chustek i wstążek, najął miastowych muzyków, zaprosił wielu swoich znajomych i przyjacioł, z bogatemi darami i z licznym towarzystwem przyjeżdża do domu narzeczonej.
Matka, ojciec będąc uwolniony od Panów na dzień wesela i córka, spotkali go z niewypowiedzianą radością. Płaksun ofiarował Warce bogate rzeczy i medalik, którym błogosławił ją ksiądz Buda. Wszystko przyjęła Warka najmilej, bo szczerze oceniła jego przywiązanie.
Na drugi dzień oboje młodzi przed szlubem, wypełnili jak należy wszystkie rady księdza, zaczyna się huczne wesele , przyszło tam kilku gospodarzów sąsiednich wiosek, dworscy ludzie uwolnieni byli od Panów, i inni ciekawi z bliskiej okolicy zebrali się na gody. Wszyscy z zadumieniem poglądali na Warkę, bogato ubrana, twarz jej była piękna i plamka na ustach tak zrobiła się mała, że ledwo ją dostrzedz można bylo.
Zagrała muzyka, młodziesz tańcuje, piją wino za zdrowie nowożeńców, życząc im bogactwa, szczęścia i lat setnych.
Nie przerywała się szumna zabawa do późna, noc była spokojna i na czystym niebie wszystkie świeciły gwiazdy. Około północy słyszą goście silne klaskanie bicza, spojrzeli w okno i widzą zastanawia się przy karczmie kareta, sześć czarnych koni, na kozłach woznica, a za pojazdem lokaje w bogatej liberij, wybiega Płaksun i Prakseda z mężem, wnet w oczach całego zgromadzenia, kareta, konie i lokaje znikły. Zdumieni wchodzą do karczmy, Płaksun z teściem, Prakseda zaś niespokojna, blada była jak trup, i wnet widzi całe zgromadzenie, że w okno pogląda jakieś straszydło, napada na wszystkich gości okropna trwoga, Warka drzy biedna zmieniona i nieprzytomna.
Mąż ją cieszy mówiąc - Bądź spokojna, nad nami Boska opieka; i obracając się do gości prosił, aby oni nie zważając na te dziwy i strachy, bawili się wesoło.
Okropna burza zawyła za ścianą, zadrżała cała budowa. Wicher zerwał dach z karczmy, nie o weselu myślili wtenczas, lecz wszyscy stojąc odmawiali pacierze. Goście z sąsiednich wiosek, jak tylko zaczęło świtać powrócili do domów swoich, a Płaksun z żoną, teścia i z całym swoim orszakiem wyjechał do Połocka.
Zostawiona karczma bez dachu i teraz stoi pusta, Prakseda uwolniona od Panów, żyła przy swojej córce i powiadają, że przemieniła się zupełnie, zrobiła się nabożna, co dzień słuchała mszy świętej, odbywała rekolekcje i wszystkie religijne obowiązki, i tamże w domio Płaksuna skończyła życie.
A oto teraz posłyszałem, że Warka umarła, ach! ją wszyscy lubili w Połocku, była nadzwyczaj cicha, dobrego serca, żaden ubogi nie wychodził z jej domu bez pomocy i pociechy, rodzima plamka którą, miała na ustach zupełnie znikła, i mówią, że tak była piękna jak anioł.
- Ale, panoczek, rzekła kowalowa; gadając i niepostrzegłam, że już bardzo pociemniało, póżną porą muszę powracać do domu.
- Teraz wieczor cichy i jasny, nie masz się czego obawiać, rzekł Zawalnia, a do tego i do domu nie będzie więcej jak jedna wiorsta.
- Mam proźbę, Pan ludziom pomagasz, sądzę, ze i mnie w tym czasie nie odmówisz.
- Bliźnim pomagać jest obowiązkiem człowieka, ale wtenczas tylko kiedy kto może.
- Zbliżają się świeta Bożego Narodzenia, tak się zdarzyło, że teraz nie mamy ani ziarna żyta, bądź Pan łaskaw udzielić choć kilka garcy, przydzie wiosna, będą potrzebne gospodarzom lemiesze i inne rzeczy żelazne, mój maż wypracuje aby zapłacić Panu, lub też w potrzebie odsłuży.
- Najchętniej, twój mąż dobry i staranny człowiek - Panno Małgorzato! każ waspani dać Auhini czećwieryk żyta, garniec krup jęczmiennych i garniec grochu, to wam będzie na kucją.
Kowalowa pokłoniła się stryjowi i poszła z Panną Małgorzatą do spiżarni.

Brak komentarzy: