Jan Barszczewski

Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach 1846

Jan Barszczewski (ur. 1794 (data wątpliwa), zm. 12 marca 1851 roku) - polski i białoruski pisarz, poeta, wydawca. Pisał po polsku i białorusku.
Urodził się powiecie
połockim, w rodzinie greko-katolickiego kapłana szlacheckiego pochodzenia. Uczył się w połockim kolegium jezuickim. Pierwszy znany biografom utwór napisał po polsku, lecz kolejne pisał także po białorusku.
W latach 20. i 30.
XIX wieku utrzymywał się z prywatnego nauczania. Potem dużo podróżował, zmieniał miejsca zamieszkania. Bywał w Petersburgu, ale i na zachodzie Europy. W trakcie podróży zaznajomił się z Adamem Mickiewiczem i Tarasem Szewczenką. Od około połowy lat 40. zamieszkał w Cudnowie, na zaproszenie tamtejszej elity polskiej. Zamieszkał w majątku Rzewuskich. W końcu lat 40. zachorował na suchoty. Zmarł po długiej, kilkuletniej chorobie. Pochowany został w Cudnowie.
Pisał wiersze i opowiadania. Jego główne dzieło to Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach, wydane w
1846 roku w języku polskim i dopiero w 1990 roku (sic!) w języku białoruskim. W swoich utworach poruszał chętnie tematy folklorystyczne oraz romantyczno-wzniosłego poczucia miłości do Ojczyzny.
Źródło: "
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Barszczewski"

niedziela, 30 września 2007

WIGILJA BOŻEGO NARODZENIA.
Obudziłem się i leżąc jeszcze na pościeli przypomnian sobie opowiadania ślepego Franciszka i Organisty: Płata, Syn Burzy, Duchy Ogniste. Wszystkie te cuda, w dziwnych, smutnych i strasznych widokach rysowały się w moich myślach. W tem stryj odmyka drzwi i patrzając na nie, rzekł témi słowy:
- Wstawaj Janko, nie przyzwyczajaj się do lenistwa; ziowe nocy długie, mozno wyspać się; podróżni wszyscy jeszcze przede dniem wyjechali; teraz panowie tylko spią do dnia; za nich drudzy myślą i pracują. Pamiętaj, że ty jesteś człowiek biedny; musisz sam służyć, unikaj więc tego nałogu.
To rzekłszy, włożył futro, wyszedł na podwórze, rozkazał parobkóm, pod oknami domu i blizko ścian śpiżarni rozkopać wysokie śnieżne zaspy.
Wstałem natychmiast. W domu było cicho i posępnie; słabo dzień świecił przez okno oblane lodem i zasypane śniegiem. Wchodzę do czeladnéj izby, tam na ławie siedział Franciszek ślepy, a Panna Małgorzata, robiąc rozmaite przygotowania dla kucji, opowiadała mu o swoim gospodarstwie; o kurach, których ona rozprowadzała rozmaite gatunki , miała ogromnego koguta na wysokich nogach, ale ten tak był nie obrótny, że prosty maleńki kogutek jego zwyciężał i nieraz okrwawił; o gęsiach, nad któremi choć letnią porą zawsze miała pilny dozór, niemogła się ustrzedz od szkody, z przyczyny częstych nabiegów lisów. Opowiadała jak raz myśliwy na jeziorze, jednym wystrzałem zabił kilka kaczek domowych, sądząc, że to były dzikie i od tego czasu musi mieć zawsze na baczeniu, aby daleko niepływały od domu.
Gdy tak rozmawiali, stryj postukał w okno, mówiąc: - Widzę zdaleka, na jeziorze któś jedzie, zda się, że to Pan Morohowski z dziećmi powraca z Połocka. Każ waspani komu prędzej jakkolwiek zrobić porządek w pokoju; do tychczas jeszcze podłoga nieumieciona.

Prędko konie biegąc zwróciły z wielkiéj drogi, minęły brzeg jeziora i już przy wrotach. Stryj spotyka gości: w wozie siedział Pan Morohowski, przy nim troje dzieci napół pokryte futrem niedzwiedziem i obwiązane chustkami, że tylko oczy były widać; wybiegła z domu Panna Małgorzata i dzieci wnieśli do pokoju.
Na śniadanie podano grzane piwo; studenci poczuwszy ciepło, jak pszczoły w ulu podjęły szmer, każdy opowiadał o swoich naukach, o towarzyszach, nauczycielach i rozmaitych wypadkach i zdarzeniach szkolnych. Ślepy Franciszek wmieszał się do ich towarzystwa, oni mu pod sekretem powtarzali swoje wiersze, których wyuczyli się na pamięć, dla powinszowania ojcu.
Przedemna chlubili się z nagród, które im dano za egzamina; dobyli z skrzyneczki obrazki Klaubera rozmaitej wielkości, krzyżyki i medaliki miedziane. Opowiedzieli wiele się wyuczyli z Alwara i wiele przetłumaczyli z łacińskiego języka historji świętéj.
Pan Morohowski zaświadczył przed ojcem, że Stasia i Józia za pilność w naukach i za dobre obyczaje chwalili i nagradzali ksiądz prefekt i nauczyciele; stryj cieszył się, obiecał im uszyć nowe kapoty, i dać pieniądze na rozmaite szkolne potrzeby.
Długa ciągnęła się rozmowa o Krasnym *) Połockim jarmarku. Morohowski opowiadał o cenie żyta, owsa i jęczmienia, o ptastwie domowym, którego się tam wiele przedaje ze wszech stron; o cenie lnu, pieńki i o kupcach, którzy przywieźli z innych miast, chustki, sukna, materje jedwabne, bawełniane i inne towary służące dla ubioru; o znajomych obywatelach przybyłych dla interesów i dla nabycia rzeczy potrzebnych w gospodarstwie.
Przeszedł cały dzień na rozmowach; słońce skryło się za lasy; już zmrok wieczorny. Kilku sąsiadów mieszkających blizko jeziora Meszczorda, zaproszeni z żonami i dziećmi na kucją, przyjechali do mego stryja. Pokazała się pierwsza gwiazda na niebie, postawiono długi stół pośród pokoju, zasłali sianem i pokryli białym obrusem. Postne jedzenia przyprawione z miodem i wyborne ryby podano do stołu. Stryj mój łamał opłatkę z Panem Morohowskim i potym po kolei z każdym gościem. Opowiadał jak kiedyś Książe Ogiński, dobry i łaskawy Pan, zapraszał na ten wieczór do siebie wszystkich sąsiadów, nie zważając czy kto był biedny, czy bogaty, aby tylko szlachcic i porządny człowiek. Z jaką uprzejmością przyjmował gości, z szczerem i otwartem sercem z każdym rozmawiał, bawił, opowiadając rozmaite dzieje dawnych czasów.
Morohowski przypominał, jak te obrzędy przodków święcie były zachowane we wszystkich domach tego powiatu. Dziś już nie ta gorliwość, u niektórych panów zmienione stare zwyczaje i obyczaje, za co Bóg niebłogosławi i czasy co raz gorsze.
Podczas tej rozmowy inni goście bawiąc się za stołem, podkładali ręce pod obrus, wybierali na los dłuższą łodygę, siana, tg pokazując jeden drugiemu, zgadywali jak len w następnej wiośnie wysoko rość będzie na polu, a pannóm przepowiadali o prędkim zamążpójściu. Szukali pod sianem ziarn żyta, pszenicy lub innego zboża, bo te przypadkiem znalezione na stole pod sianem przepowiednią były pięknych urodzajów.
Po wieczerzy, patrząc na pogodne niebo usiane gwiaz darni i na ogniste drogi padających meteorów, wnioskowali o pięknéj wiośnie i o wielkiej obfitości owoców w następnej jesieni.
O! słodkie wspomnienie zabaw i zwyczajów rodzinnej ziemi. Jak krótkie szczęście, jak sen przyjemny, jak wiara ojców! na wieczne czasy trwają wyryte w pamięci, są najmilszą zabawą samotnych myśli; po nich stroskana tę skni dusza, jak wygnanka z raju.

KONIEC
DRUGIEGO TOMIKU.

Brak komentarzy: