Jan Barszczewski

Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach 1846

Jan Barszczewski (ur. 1794 (data wątpliwa), zm. 12 marca 1851 roku) - polski i białoruski pisarz, poeta, wydawca. Pisał po polsku i białorusku.
Urodził się powiecie
połockim, w rodzinie greko-katolickiego kapłana szlacheckiego pochodzenia. Uczył się w połockim kolegium jezuickim. Pierwszy znany biografom utwór napisał po polsku, lecz kolejne pisał także po białorusku.
W latach 20. i 30.
XIX wieku utrzymywał się z prywatnego nauczania. Potem dużo podróżował, zmieniał miejsca zamieszkania. Bywał w Petersburgu, ale i na zachodzie Europy. W trakcie podróży zaznajomił się z Adamem Mickiewiczem i Tarasem Szewczenką. Od około połowy lat 40. zamieszkał w Cudnowie, na zaproszenie tamtejszej elity polskiej. Zamieszkał w majątku Rzewuskich. W końcu lat 40. zachorował na suchoty. Zmarł po długiej, kilkuletniej chorobie. Pochowany został w Cudnowie.
Pisał wiersze i opowiadania. Jego główne dzieło to Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach, wydane w
1846 roku w języku polskim i dopiero w 1990 roku (sic!) w języku białoruskim. W swoich utworach poruszał chętnie tematy folklorystyczne oraz romantyczno-wzniosłego poczucia miłości do Ojczyzny.
Źródło: "
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Barszczewski"

niedziela, 30 września 2007

POWIEŚĆ SIÓDMA. DUCHY OGNISTE.

Wszyscy usiedli blizko organisty; razem milczenie w pokoju, tylko szum burzy słychać za ścianą; on tak zaczął swoją powieść:
Pewny młody człowiek Albert, z dobrem wychowaniem, od natury obdarzony piękną powierzchownością, kilka tysięcy talarów miał w sukcessij po swoich rodzicach. Nie mając doświadczenia, że pieniądze łatwo stracić, a nabyć trudno; nie oszczędzał co miał, polubił gry i zabawy i zrozumiał nareszcie, że już jego szkatuła jak ciało bez duszy, i przyjaciele znikli, których pierwéj wiele liczył.
Kochanka jego Malwina, rodziła się i wyrosła w mieście, znała świat i zgodna była z ogólnym zdaniem kobiét, że możno serce ofiarować temu, wzmaga się uczucie, obiecują byt dobry w życiu.
do którego mimowolnie Lecz rękę tam gdzie złoto i honory Malwina kochała Alberta, lubiła z nim do późna rozmawiać. Pod czas przyjemnych zabaw prędko upływał wieczor i zegar często dzwoniąc na ścianie liczył godziny, a na nim szara kukawka smutnie kukała z odemkniętych drzwiczek.
- Smutny spiew kukawki naprowadza na mnie tęskne marzenie, rzekł Albert, zdasię mówi do serca, ze i wiosna ma swoje goryczy, prędko czas ucieka, prędko mija wiek młody, człowiek w jesieni życia swego na wszystko patrzy ozięble. Malwino! korzystajmy z czasu póki nam uczucie młode jeszcze, uprzyjemnia zabawy.
- Wiosna, lato i jesień życia ludzkiego mają swoje przyjemności, rzekła Malwina, jeśli człowiek niedoświadcza ubóstwa i ma czym zaspokoić wszystkie swoje chęci.
- Czyż bogactwo jest największém szczęściem?
- Bez tego i miłość stygnie..
- Lubisz jak uważam pieniądze? rzekł Albert.
- Któż nie lubi to, co jest koniecznie potrzebnem.
Słysząc te słowa, Albert długo siedział zamyślony, nakoniec wziął czapkę i chce wychodzić.
- Cóż tak dziś spieszysz do domu? rzekła Malwina.
- Nie jestem człowiek bogaty, trzeba myśleć jak żyć na świecie.
- Trzeba było dawniéj to zacząć.
- Nie napróżno spiew kukawki naprowadził na mnie tęskotę, ona mi coś wyprorokowała, to rzekłsy wnet wyszedł.
Powróciwszy do domu rzucił się na pościel, lecz nie mógł zasnąć, malował się świat w jego marzeniu zupełnie inaczéj jak pierwéj, poznał nareszcie, że prawdziwa przyjaźń i prawdziwa miłość są to rzadkie zjawiska na świecie. Gdzież ludzkie serca? Rozumy to tylko mają na widoku aby uprzedzić jeden drugiego goniąc się za próżną sławą i żyć w roskoszach, a oszukując bliźnich i samych siebie rosprawiają o wierze i o miłości bliźniego.
Te myśli były dla niego strasznym zgorszeniem; znienawidział wszystkich znajomych i przyjacioł pierwszych, wzgardził miłością, zazdrość i złość wpadły do jego duszy.
Na drugi dzień zajęty straszną myślą, chodził samotny po polu, nakoniec zabrnął do gęstego lasu; tam błąkając się pod cieniem wysokich jodeł z ciężkiego smutku przeszedł do rospaczy - O! jeśli jest zły duch, rzekł sam sobie, który wzbogaca ludzi, gdyby mi pomógł choć na czas krótki, pokłoniłbym się teraz jemu.
Ledwo to wyrzekł, widzi przed sobą, że któś siedzi pod drzewem na gniłéj kłodzie, wzrostu ogromnego, nos długi, ostry, twarz szczupła, rumiana, broda i włos na głowie czerwonego koloru, odzienie chociaż wypłowiałe jednak odświecała jeszcze czerwona farba; z trwogą patrzając na niego Albert stał w milczeniu.
- Postrzegłem twój smutek, rzekł nieznajomy i gotów jestem poradzić - Czego potrzebujesz?
- Lepszego bytu w tem życiu, cierpię nędzę i od przyjaciół jestem zdradzony.
- Pokłoń się ciemności i duch ognia będzie ci służyć, powróci tobie złoto i przyjaciół, bądź chytry i przezorny, bo słabość natury zgubi cię.
- Jak mogę przyjść do tego aby duch mi służył.
- Słuchaj i wnet wykonaj rade moją, dobądź kroplę krwi z palca twego (Albert dobywa krew z palca).
- Ta jedna, jedna kropla, rzekł nieznajomy, napełni całą gadzinę jadem. Idź wiec teraz z tą krwią, wychodząc z lasu wstąpisz na górę: tam błąka się wąż, który gdy chciał zabić dziecko, przelękniony krzykiem matki zgubił jad i teraz pogardzony towarzystwem innych wężow błąka się samotny. Poznasz go łatwo*): żółty ogon oznacza już osłabione siły, daj połknąć jemu kroplę krwi twojej, wnet nabędzie jadu i sił nabierze, i potem idź za nim, on da ci swoją mądrość i bogactwo, obaczysz ducha w każdéj iskierce ognia, a sługa twój będzie Nikitron **), na każde zawołanie rodzi się z płomieni. To rzekłszy nieznajomy wstał, poszedł do gęstwiny lasu i znikł z oczu.
Albert idzie w te strony przez dzikie bory, które mu wskazał nieznajomy, wyszedł z cieni lasów, gdy było samo południe; wstąpił na wierzchołek piaszczystej góry, spotyka ogromnego węża z żółtym ogonem, który widząc zbliżającego się człowieka nie miał sił uciekać, tylko podjąwszy głowę poglądał ognistym wzrokiem. Albert na brzozowym listku podniósł mu kroplę krwi swojéj; waż połknął i natychmiast zaczęła znikać żółta farba na nim i przez półgodzinę zupełnie nabył siły.
Wąż uzdrowiony zostawił górę, wijąc się wśród krzaków i wrzosów co raz daléj zagłębiał się w lasy i Albert za nim szedł prędkim krokiem.
Kiedy na zachodzie gasło słońce i zmrok się rospostrzeniał, postrzegł miedzy drzewami ogromny pałac, gdzie w każdym oknie widać było światło palących się ogniów. Wąż po stopniach wijąc się prędko zjawił się w ogromnym salonie, a z nim i Albert; tam stoły zastawione jedzeniem i winem, słyszał głos czarującéj muzyki, lustra i obrazy na ścianach w złotych kosztownych ramach. Dziwił się długo Albert tym cudóm niepojętym rozpatrując wszystkie ozdoby tego pałacu, posłyszał głos zapraszający, aby usiadł do stołu, jadł i pił, to co dla niego było przygotowano. Po skończonéj wieczerzy, zjawił się przed nim wąż trzymając w pysku złoty pieniądz, podjął wysoko głowę oddając go gościowi; Albert przyjął: na tym dukacie były wybite: z jednéj strony płomień a z drugiéj korona i postać węża.
Gdy zamyślony poglądał na pieniądz, znowu posłyszał głos: „Dopóki len masz, będziesz mieć złota tyle ile zechcesz.
Wąż znikł i on sam jeden został w salonie; przypomniał rade nieznajomego, którego spotkał w lesie i patrzając na ogień świecy stojącéj na stole - Nikitron! zawołał.
Płomień świécy co raz wyżéj i wyżej podnosi się w górę i wnet z tego ognia formuje się wysoka, lekka, chwiejąca się postać ludzka, zstępuje na podłogę i wraz stanął przed nim człowiek w pąsowym odzieniu.
- Co rozkazujesz wypełnić? spytał duch.
- Chcę wnet powrócić do domu.
Albert leciał po powietrzu wyżéj gór i lasów i w kilka minut już był w swoim pokoju.
Powróciwszy do domu dobył z kieszeni złoty pieniądz, który miał od węża i kładąc do szkatuły pomyślał tylko: Oby ta pełna była złota - i wnet cała szkatuła napełniona dukatami. Cieszy się patrzając na skarb ogromny, nic wierzy , ze on to widzi na jawie, długo stał wlepiwszy oczy av złoto, bojąc się aby nie znikło przed nim.
Widzą sąsiedzi dziw niesłychany: Albert skupuje najdroższe lustra, zegary, mieszkanie jego świeci się od złota i srebra; konie, pojazdy kosztowne, lokaje w drogiej liberij, jak gdyby miał kilka tysięcy dusz majątku; zaprasza do siebie gości, daje bale; najdroższych win nie wyczerpane u niego źródło.
Malwina słyszy o téj niespodziewanej zmianie losu, dziwi się tak jak i inni, zkąd nabył tak ogromne pieniądze.
Długo miała nadzieję, ze może kiedy ją odwiedzi; przeszło kilka miesięcy - nieprzyjeżdża; już się zmienił, próżne oczekiwanie! w jego duszy teraz tylko została pycha.
Przyszła jesień, wieczory długie, Albert zmordowany zabawami, którémi ciągle bywał zajęty w tłumie pochlebców; postanowił sam jeden bydż w domu; suche drwa brzozowe paliły się w piecu, na stole zegar grał melodją, za ścianą jesienne szumiały wiatry, on siadł przed ogniem i patrzając na płomień pogrążył się w marzenie, rozmyślało swojej przeszłości, o niewdzięczności i zdradzie przyjacioł, którzy kiedyś porzucili go widząc w nieszczęściu i w rospaczliwym stanie.
Gdy tak przechodził z jednej myśli do drugiéj, wspomniał o Malwinie. Malowały się żywo w jego pamięci przyjemne z nią zabawy do późnéj nocy i ten ostatni wieczór kiedy głos zegaru z kukawką był powodem rozmów, co doprowadziły jego do nieznośnéj rospaczy. Na te wspomnienie obudziła się cząstka zapomnianej miłości w sercu jego i chęć aby ją widzieć koniecznie.
już był postanowił jechać do niej, lecz pomyśliwszy czas krótki - O! nie! rzeczą, ona lubi bogactwa, ja teraz jestem bogatym i panem jéj uczuć; nie uniżę siebie dzisiaj jak niegdyś, rzucę jéj bogaty przezent i ona się zjawi natychmiast w mojem mieszkaniu.

To rzekłszy, patrzając na płomień zawołał- Nikitron! Drwa brzozowe jakby z pistoletu strzeliły, wylatuje z pieca węgiel, kręci się na podłodze, rośnie, co raz więcéj i więcej podnosząc się w górę, formuje się postać człowieka i wnet stoi przed nim ogromny murzyn.
- Słucham rozkazu, rzekł patrząc na Alberta ognistym wzrokiem.
- Nie chcę tak czarnéj i strasznej postaci, rzekł Albert; powracaj do ognia a wykąpawszy się w białym płomieniu, jawisz się do mnie z białą twarzą, z łagodniejszym okiem i w pięknéj postaci młodego człowieka.
Murzyn jak kłąb dymu wpadł do pieca; przez parę minut ztamtąd wyleciał płomyk, z którego się natychmiast uformował młodzieniec i stojąc czekał rozkazu.
- Póki napisze list do Malwiny, powineneś przynieść mi tu brylantowe zausznice, brylantowe bransoletki i ubiór na głowę z rubinow i brylantów.
Gdy to powiedział, duch jak błyskawica wyleciał przez okno i jeszcze niedopisał listu, a już wszystkie te kosztowne rzeczy leżały na stole i przy nim stał duch w postaci młodzieńca.
Albert zapieczętowawszy list, kazał ten oddać Malwinic razem z brylantami; posłał koni i pojazd swój, aby wnet przyjechała.
Przechadzając się po pokoju samotny, rozmyślał z jaką radością ona przymie te dary, z jakiém uczuciem przywita jego po tak długim niewidzeniu; wiedział bowiem, że kobieta widząc młodego człowieka w szczęściu, w bogatym ubiorze, w pysznych salonach, wyżej go stawi nad ludzi; on bożkiem wtenczas w jéj oczach.
Malwina siedziała w swoim pokoju z sąsiadką, która przyszła tego wieczoru i rozmawiała z nią o rozmaitych dziwnych wypadkach między ludźmi. Nakoniec rospoczęły się sądy o Albercie, z jakiego źródła on nabył takie ogromne pieniądze, bo różne o tym rozchodziły się wieści, jedni mówili, że gdzieś daleko jeździł i miljony wygrał w karty, inni zaś, że jakoby wydobył bogate skarby z ziemi, inni zaś, ze gdzieś wyuczył się czarnoksięstwa i przy pomocy złego ducha, zrobił się bogatym. Lecz to wszystko były domysły.

Opowiadała także Malwina przyjaciółce swojéj, jak on ją pierwéj kiedyś często odwiedzał, ciągle powtarzając o swojem prawdziwem przywiązaniu; wspomniała i ten ostatni wieczór, kiedy z zimną krwią dowodziła przed nim, że bez pieniędzy miłość stygnie, za co rozgniewany, prędko wyszedł z pokoju i więcéj nie powrócił.
Podczas téj rozmowy, słyszy, ogromny jakiś pojazd za stanowił się przy jéj ganku, podbiegły obie: widzą karetę,
i lokaja z tyłu za pojazdem. Jawia się młody nieznajomy człowiek, oddaje list i bogate podarki. Malwina spójrzała w oczy posłańcowi i trwoga jakaś przenikła jéj serce; chciała do niego przemówić słów kilka, lecz i nie postrzegła; jakim się to stało sposobem, że już jego nie było w pokoju.
Patrzy zdumiona na blask drogich brilantow; tak ogromnych bogactw i weśnie niewidziała nigdy; zerwała pieczęć listu; postrzega podpis ręki Alberta; ze drżeniem doczytała do końca pismo i stoi zdumiona: niewie jak ma postąpić w tym razie.
- Albert przysłał prezenty dla mnie, rzekła do swojej przyjaciółki; pisze, abym w tymże pojeździe natychmiast przyjechała do niego; niewiem jak mam postąpić w tym zdarzeniu?
- Bez wątpienia trzeba wraz jechać.
- Czyż nie stracę u niego szacunku przez tak śmiały postępek?
- On nie myślał o tém posyłając do ciebie koni i zapraszając w liście, abyś tego wieczoru wnet przyjechała do niego.
- Jaka w nim odmiana! pierwej kiedy mię odwiedzał, to każda rozmowa jego połączona była z jakąś trwogą, a teraz tak zarozumiały!
- Przysłał bogate podarki; ma prawo bydż zarozumiałym. Wszak to na wielkim świecie nie odbiera honoru, jeśli kto dobrze korzysta od bogatego pana.
- A wiec jadę.
- I trzeba czem prędzéj pośpieszyć; bo zniecierpliwiony, zmieni się w humorze i spotka niespokojnym okiem.
Malwina siada z pospiechem do tualety, bierze najlepsze suknie które miała u siebie; przyjaciółka ubiera jéj głowę, stara się aby wszystko było do twarzy; włożyła na siebie i brylanty przysłane od Alberta, siada do kocza; półgodziny jazdy i już na miejscu.
W przedpokoju spotyka ją Albert, wprowadza' do salonu; gdzie gust i bogactwo obfitowało wszędzie; dziwi się Malwina tak nagłéj odmianie losu. Albert w jéj oczach zupełnie był innym; jego postawa i twarz okazywały jakąś dziwna wspaniałość, w rozmowach postrzegała niepospolity rozum i dowcip.
Wnet drogie owoce i konfiture jawiły się na stołach; prosi ją, wybierać co do gustu i podczas tego traktamentu opowiadał, jak w nim obudziła się chęć koniecznie ją dzisiaj oglądać. - Każde zdanie kochanka było dla niéj wyrokiem wtenczas.
- Czy wspomniałaś kiedykolwiek o mnie, rzekł Albert; od tego czasu, kiedy raz ostatni widzieliśmy się z sobą?
- Jak nie wspomnieć, kiedy o szczęściu Alberta po wszystkich domach co dzień rozmowa.
- Cóż przecie mówią?
- Rozmaite o tym sądy; ale nic pewnego.
- Niech ludzie męczą rozumy swoje; ja to tylko powiem; nabyłem skarby nie krzywdząc bliźnich.
- Ależ i ja niesłyszałam aby ktokolwiek był skrzywdzony od Alberta.
Sami jedni tylko będąc w pokoju, rozmawiali przypominając wszystko to, co było pierwiéj kiedyś między nimi. Zegar na ścianie zagrał melodją i już wybiła dwunasta północy.
- Czy chcesz Malwino, rzekł Albert, widzieć mój domowy teatr?
- Któż tu będzie grać na teatrze; kiedy tylko nas dwoje?
- Mam aktorów zamkniętych w szkatule, wnet wszyscy jawią się przed tobą.
- Czy nie będzie tylko co strasznego? zmiłuj się nie lękaj mię, teraz sama północ.
- Czyż sądzisz, że tyle jestem okrutny, abym żartował z twojej bojaźni? Nie będzie żadnego strachu,tylko ujrzysz dziwy dla ciebie niepojęte.
To rzekłszy, wziął krzemień agatowy i krzesiwkę: stojąc przy niej, zaczyna krzesić ogień. Niesłychane cuda widzi Malwina: skry padające na podłogę formują się w płomyki a z płomykow tych rodzą się dzieci; na ich głowach pałały kędziory włosów, jak bawełna lub len płomieniejąc w ogniu, oczy jak skry czerwonym migały światłem i jasne motylowe skrzydełka miały na ramionach. Jedni latały pod sufitem formując rozmaite figury, inni po stołach, kanapach, po podłodze, około lustr i obrazow; swawoląc naśladowały zwierząt, ptaków i owadów.
- Ach! dość, dość już tego zakrzyczała Malwina; nie mogę więcej patrzeć na te sceny okropne; jakaś na mnie napada trwoga.
- Lękliwe stworzenie! czyliż ich widok ma cokolwiek w sobie strasznego? To są kupidyny, których może nie raz widziałaś na obrazach pięknej Wenery.
- Ach, Albercie! płomienie na ich głowach i te okropne spojrzenia!... - krew we mnie zamiera.
Albert machnął ręką i wszystko znikło, jakby to tylko marzyło się we śnie. Malwina przelękniona, długo jeszcze się nie mogła uspokoić; on śmiał się z bojaźliwego jej charakteru. Gdy przeszła trwoga i skończyły się żarty, bawilisię z sobą, przechodząc w rozmowach z jednego przedmiotu do drugiego, aż zaświeciła jutrzeńka na niebie.
Malwina powróciwszy do domu, nie mogła zapomnieć tego wypadku; opowiadała pod sekretem swojej przyjaciółce i rozmawiając o tém między sobą, osadzili za rzecz pewną, ze w postaciach tych dzieci, jawiały się złe duchy. Albert czarnoksiężnik, i przez czarnoksięstwo nabył te bogactwa.
Ten sekret przechodząc od przyjaciółki do przyjaciółki, w prędkim czasie już był wiadomy w miastach i po wsiach: z trwogą o tym wszędzie rozmawiano.
Starzy napominali młodych i niedoświadczonych, aby unikali towarzystwa i przyjaźni Alberta. W jego domu, nieprzystojne zabawy, rozmowy i zbytek wina, rójnowały co raz więcej moralne i cielesne siły, wszystkich tych, co tam zbierali się dla spółcześnictwa w haniebnych uciechach.
Przeszedł rok jeden i drugi; Albert rzuca pieniądze: wszystko się staje podług jego woli; uciechy płyną obfitym potokiem. Malwina choć niewątpi o jego związkach z złym duchem, jednak ulega jego chęcióm.
Pewnego razu, Albert w tłumie próżniaków, przy kartach i winie, bawił się do północy, gdy gospodarz i goście byli w wesołym homorze. Podczas żartobliwych rozmów, rzekł jeden z téj gromady.
- Czy prawda Albercie, że ty jesteś czarnoksiężnikiem, jak niektórzy twierdzą? wywołaj przed nami ducha, jeszcześmy go nigdy nie widzieli.
- Wiem ja, rzeki Albert, kto rozniósł o mnie takie wieści, jednak niechcę dziś przed wami tego skrywać i wraz pokażę, to na saméj rzeczy. Spojrzał na płomyk świécy i zawołał: - Nikitron!
Z trwogą pogląda całe zgromadzenie na ten dziw niespodziany: płomień świecy buchnął pod sam sufit i nagle w powietrzu formuje się jasna chwiejąca się osoba; spuszcza się na podłogę i w postaci młodzieńca czeka rozkazu Alberta.
- Co prędzéj pośpieszaj do Malwiny i proś ją do mnie.
Duch wyleciał przez okno; przeszło nie więcej pół godziny, wchodzi do pokoju Malwina, blada od przelęknienia i rzekła drżącym głosem:
- Dla czego Albercie mię tu sprowadzasz? chcesz-że samą jedną wystawić na pośmiewisko przed tłumem twoich spółbiesiadników?
- Nie będziesz sama jedna. Spójrzał na obrazy, na których odmalowane były mitologiczne nimfy, mówiąc: - Masz sobie towarzyszek.
Gdy to rzekł, nagie nimfy, zostawiwszy na ścianie płótno, w naturalnej postaci kobiét, przechadzały się po pokoju.
Wszyscy stoją w milczeniu, z trwogą poglądają na te dziwy. Malwina przelękniona zakrzyczała przerażliwym głosem i padła bez czucia na podłogę.
- Nikitron! zawołał Albert; zjawił się duch i on rozkazał mu odnieść Malwinę do jéj mieszkania, gdzie ta po kilku minutach obudziła się z nieprzytomności, leżąc na własnéj pościeli, w swoim własnym pokoju i drżała na wspomnienie tych strasznych widziadeł.

Sąsiadom, towarzyszóm i wszystkim znajomym już było wiadomo, że Albert straszny czarnoksiężnik. Rodzice, krewni i przyjaciele napomnieniami wstrzymywali młodzież, aby niemiała z nim przyjaźni i stosunków. Nabożni ludzie starali się różnymi sposobami wyprowadzić go z tego błędu i nakłonić do cnotliwego i bogobojnego życia.
Próżne rady i napomnienia. Okazały dom Alberta słynął zgromadzeniem bezbożnéj i rozwiązłéj młodzieży, on sam więcej i więcej był nieumiarkowany w szkodliwej chęci i postępowaniu; za nic miał miłość bliźniego, zwodził, sprowadzał, hańbił słabą, płeć różnego stanu; niezbywało złota: przed złotem wszystko upada i to jemu było do twarzy; dawali poklask pochlebce i towarzysze występów, ale od rodziców , mężów i poczciwych ludzi, sypały się na niego straszne przeklęstwa.
Przeszło lat kilka; od zbytkow poczuł osłabienie w całym ciele. W roskoszach które pił z pełnéj czary, jawił się niesmak i wszędzie, nagle zaczął spotykać nieznosną gorycz, niespokojność i smutek wkradły się do jego złocistych salonów.
Posłyszał głos kościelnych dzwonow, ktoś mu powiedział, że to dzwonią po umarłym; zmienił się na twarzy i niespokojny chodził po pokoju prędkim krokiem; przez długi czas nieprzemówił słowa do swoich towarzyszy.
Skoczył drżący od okna, gdy postrzegł w czarnéj załobie z pochodniami w ręku idących przed wozem, na którym stała trumna.
Zadrżał cały gdy posłyszał, że ten co wczoraj z nim balował, już nie żyje na świecie.
Niespokojność i melancholja codziennie ciężyły na jego myślach, tłum pochlebców nudził, płeć piękna straciła wdzięki w jego oczach, w Malwinie tysiąc postrzegał przywar i niechciał już więcej ją widzieć.
Samotny i zamyślony błąkał się po polu, wszedł do gęstego lasu, postrzegł tam człowieka siedzącego na kłodzie z czerwonym włosem na głowie i w ponsowym odzieniu. Poznał, że to był ten sam, który go uczył sposobu nabywać złota i duchóm rozkazywać.
- Cóż to znaczy, i teraz czegoś nie kontent? rzekł człowiek czerwony.
- W niczém przyjemności nieznajduję; niespokojność jakaś zaćmiła moje myśli.
- Może Malwina ciebie zdradziła?
- Malwina lubiła i lubi bogactwa; jéj miłość mnie niepotrzebna.
- Masz pieniądz złoty, na nim jasny płomień, ten wszystko zwycięża.
- Lecz spokojności kupić nie mogę,.
- Duch ognisty wypełnia wszystkie twoje rozkazy.
- Lecz i ten spokojności nie może udzielić.
- Nie umiałeś z szczęścia korzystać, a wszak mówiłem, bądź chytry i przezorny, gdyż słabość natury zgubi den raz wychylił kielich mocnego wina. Lecz mało skutkowały na nim te napoje; na chwile zapomnienie dało odpocząć myślom i znowu powracała tęsknota dręczyć jego duszę.
już północ; na odległéj wieży bije dwunasta godzina. Zegar w kącie balowéj sali przedzwonił i ledwie przegrał melodją, nagle pogasły woskowe świéce; jedna tylko lampa świeciła blado, jakby mgłą gęstą pokryta. Zjawiły się w kątach i pośród salonu okropne monstra; ogromne osoby w bieli, oczy jak ognie pałały, plamy gangreny paliły ich twarze. Kościotrupy poczerniałe, wspierały się na meblach spruchnialą ręką. Przeszedł czad gorących napojów, goście przelęknieni, z krzykiem uciekali z domu , inni zaś bez czucia padli na podłogę. Albert niemy i blady poglądał na te straszydła; dreszcz przebiegł po ciele i poczuł wtenczas, że zimno jakieś wpadło do jego piersi i skrzepły wszystkie członki od chłodu.
Znikły te straszne monstra; powróciła przytomność przestraszonym biesiadnikóm, lecz niepowróciło ciepło, coby ogrzało piersi i członki Alberta; cały był zimny jak bryła złota.
Żył on jeszcze lat kilka, lecz już nic go nie mogło ogrzeć. Podczas wiosny i letnich upałów, przebiegał mróz po wszystkich jego żyłach i ciągle miał skrzepłe od zimna ręce i nogi. Powiadają, że jeśli kto siadał przy nim blizko, aby o czemkolwiek pomówić, taki chłód z ust jego powiewał, że niepodobna było kilka minut wytrzymać.
W nocnej porze jawiały się przed nim te straszące widziadła, których on z mogił zapraszał do siebie, i często słyszał dziwne jakieś głosy, które go wołały po imieniu: Albert! Albert! nie tylko o zmroku, lecz pośród białego dnia. Obracając się do osób, co go niekiedy odwiedzali, pytał: czy tez ktokolwiek z nich słyszy te głosy, co go po imieniu nazywają? Wszyscy z podziwieniem odpowiadali, że nie słyszą żadnego wołania.
Doświadczeni medycy w swojéj nauce, sprowadzeni z dalekich krajów, za ogulną radą przepisywali rozmaite lekarstwa, lecz pilność i umiejętność doktorów nie mogły mu dać zadnej pomocy.
Kara boska nareszcie dotknęła czarnoksiężnika i gorszyciela; powtarzali starzy ludzie. A miedzy prostym gminem, po wsiach i miasteczkach krążyły wieści, że Alberta za bezbożne życie, wszystkie Trascy *) razem mecząc, na jedną chwilę nie dają mu pokoju.
Najczęściej on był samotnym; znikły nazawsze bale i szumne zabawy; rzadki gość odwiedzał, i ten zmęczony zimną rozmową, starał się co prędzéj zostawić jego mieszkanie. Porzucili wszyscy, sługa tylko zjawiał się niekiedy na zawołanie pana.
Dzień był posępny, szumiały wiatry i słońce gasło w obłokach; w domu Alberta panowała cichość jakby w pustyni jakiej. Odzywał się krzyk kruków, których ogromne stado snuło się w powietrzu nad jego dachem. O zmroku wieczornym, okna jakby czarną żałobą były zawieszone; nie płonął długo w szybach płomyk palącej się świécy. Znaleziono trup jego; siedząc na krześle skonał, skościeniały ręce i nogi, jakby od najsilniejszych zimowych mrozów.
- Z Malwiną kochanką jego co się stało? rzekł Zawalnia.
- Miała brylanty i pieniądze, łatwo i męża znalazła; zegar z kukawką nienaprowadzał na nią smutnych dumań. Wyjechała do stolicy i wśród szumu wielkiego świata, zapomniała o przeszłości i o Albercie.
- Taka zawsze śmierć tych ludzi, rzekł stryj, co fundują szczęście tylko na tym świecie, a o przyszłym życiu ani pomyślą. Jaki okropny koniec nieszczęśliwego Alberta!
Organista wstał z miejsca i rzekł patrzając przez okno:- kilka gwiazd świeci się na niebie i wiatry ucichły; będzie jasna pogoda jutro; jeszcze pierwéj nim powrócę do domu, mam zajechać tam i ówdzie. A więc Panie Zawalnia, pozwól już odpocząć podróżnemu; mam zamiar jutro wstać raniutko.
Dla gości były już przygotowane pościele, po odmówionych pacierzach zgaszono ogień i ja marząc o nieszczęśliwym Albercie, zasnąłem.

Brak komentarzy: