Jan Barszczewski

Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach 1846

Jan Barszczewski (ur. 1794 (data wątpliwa), zm. 12 marca 1851 roku) - polski i białoruski pisarz, poeta, wydawca. Pisał po polsku i białorusku.
Urodził się powiecie
połockim, w rodzinie greko-katolickiego kapłana szlacheckiego pochodzenia. Uczył się w połockim kolegium jezuickim. Pierwszy znany biografom utwór napisał po polsku, lecz kolejne pisał także po białorusku.
W latach 20. i 30.
XIX wieku utrzymywał się z prywatnego nauczania. Potem dużo podróżował, zmieniał miejsca zamieszkania. Bywał w Petersburgu, ale i na zachodzie Europy. W trakcie podróży zaznajomił się z Adamem Mickiewiczem i Tarasem Szewczenką. Od około połowy lat 40. zamieszkał w Cudnowie, na zaproszenie tamtejszej elity polskiej. Zamieszkał w majątku Rzewuskich. W końcu lat 40. zachorował na suchoty. Zmarł po długiej, kilkuletniej chorobie. Pochowany został w Cudnowie.
Pisał wiersze i opowiadania. Jego główne dzieło to Szlachcic Zawalnia, czyli Białoruś w fantastycznych opowiadaniach, wydane w
1846 roku w języku polskim i dopiero w 1990 roku (sic!) w języku białoruskim. W swoich utworach poruszał chętnie tematy folklorystyczne oraz romantyczno-wzniosłego poczucia miłości do Ojczyzny.
Źródło: "
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jan_Barszczewski"

niedziela, 30 września 2007

RYBAK ROĆKA.

W cichym bałocie czerci rodziucca.
Przysłowie Białoruskiego ludu.

Mój stryj spójrzał przez okno na jezioro, i obracając się do mnie - Co to znaczy powiedział, że Roćka do tych czas nie przywozi rybę; nie zadługo i wigilja Bożego Narodzenia. Powracając z Połocka Pan Morohowski może zostanie u mnie na kucją, a może jeszcze i ktokolwiek z sąsiadów odwiedzi.
- Pewnie mu się nieudało skorzystać, bo pamiętam rybacy skarżyli się, że te dni nie było połowu ryb, a więc i jego nadzieja zawiodła.
- O nie! Janko, ty nie znasz tego rybaka, on w swojem rzemiośle jest człowiek niepospolity, nigdy nie powraca do domu z próżnemi rękoma, zna wszystkie kryjówki podwodne; zdasię, że pod lodem widzi gdzie się skrywają leszcze, szczupaki i inne ryby. Jesienną pora gdy niebo pokryją czarne chmury i wiatry zaszumią, z trwoga poglądam przez okno kiedy on zarzuca sieci na jeziorze. Burza podnosi wały pokryte pianą, a on jakby nurek to się zjawia na powierzchni wód w rybackiéj łodzi, to znika wśród fal szumiących, a nad nim tylko latają w powietrzu białe rybitwy i pod czas takiej burzy on nieraz mi przywoził ryby i powracał do domu, chociaż mieszka na wyspie która ztąd tak jest odległą, że w jasne dnie ledwo okiem dojrzeć możno.
- Nadzwyczaj śmiały, i czyż niedoświadczył kiedy nieszczęśliwego wypadku?
- Sam nigdy niedoświadczał nieszczęścia, lecz jeszcze mniej umiejętnych tèj sztuki nieraz ratował tonących pod czas burzy, o nim niektórzy dziwy opowiadają, czemu nawet powierzyć trudno. Jakoby Roćka wiedząc, że niektóre rodzaje ryb lepiej łowią się w czasie niepogody, inne zaś kiedy cichy i jasny dzień, przyzywa wiatry na jezioro, poburza wody, a gdy tego niepotrzeba, wiatry precz odsyła, powraca dzień jasny i po spokojnej wodzie napełniwszy łodź rybą spiewając pieśni powraca do domu z tej to przyczyny niektórzy sądzą, że on jest czarownik.
- A może i działa przez moc nieczystych duchów? Wszakże stryj wierzysz temu ze są czarownicy.
- Ja temu wierzę. Ale Roćko człowiek dobry, tak się ludziom zdaje, czarownicy co się znają ze złym duchem szkodzą ludziom, a o nim niesłyszałem aby kogo krzywdził, w dni niedzielne bywa w kościele i modli się gorliwie, wszakciż on jest poddanym księży Jezuitów.
Gdy tak rozmawiamy, pies zaszczekał na podworzu, stryj mój spójrzał przez okno - Otoż rzecze o kim rozmawiamy, ten się sam zjawia, doczekałem się nareszcie, Roćka wiezie rybę.
Wchodzi Roćka, w ręku worek zrobiony z starej sieci, oblany zmarzniętą wodą, zdawało się, że był zpleciony z żelaznego drotu, przeświecała się srebrna łuska świeżèj ryby. Urody był małèj, twarz blada i sucha, włosy ciemno-żółtawe spadały w nieładzie i jakby wilgocią sklejone: w moich oczach podobny był wtenczas do Trytona, który wynurzywszy się z morza, trąbił w konchę przy wozie Neptuna lub Amphitryty; pokłonił się i wysypał rybę na podłogę.
- Dawno czekałem, rzekł Zawalnia, ciągle poglądałem w okno i już zacząłem rospaczać, sądząc, że i na ciebie przyszła kolej skarżyć się na nieszczęście.
- Dzięki Bogu do tychczas jeszcze praca moja nie bez korzyści. Ale że teraz czas taki, wszędzie potrzebują ryby, musiałem tam i ówdzie dostawić dobrym Panom i sąsiadom.
- A zimową porą rzekłem, czy przywoływasz do siebie wiatry aby poburzyć jezioro dla lepszego połowu ryb? bo jakby Wodzianika *) ciebie słuchają wiatry i fale.
On patrząc na mnie z uśmiechem - Moje posłance białe rybitwy sprowadzają wiatry i burze, lecz teraz ich niema; daleko uleciały za morze - Nie paniczu, nie wierz wszystkiemu co ludzie mówią, nasi Panowie księży Jezuici nie tego nas uczą, abyśmy przyzywali złych duchów na pomoc, kto pracuje temu i Bóg pomaga, żadnych ja niechcę znać sekretów które sumienie mogą obciążyć.
Stryj mój przerywając rozmowę powiedział, - on człowiek jeszcze młody, teraźniejszego świata, nie wierzy w żadne czary, a tylko żartuje z ciebie. Kazał pozbierać ryby z podłogi, zapłacił ile mu należało; posadził na ławie, przyniosł wódkę i chleb z sobą na zakąskę.
Po wódce i zakąsce, Roćka rzekł poglądając na mnie - Młodzi ludzie nie widzieli i nie słyszeli co się dzieje na świecie; dla tego i nie wierzą. Powiedziałbym ja wiele o tem, ale czas niepozwala, słońce nizko, trzeba jechać do domu.
Mój stryj rad z tego zdarzenia, że rybak ma jakieś wiadomości do opowiedzenia, nalewa mu jeszcze kieliszek wódki, mówiąc - Opowiedz nam jaką rzecz ciekawą jeśli doświadczyłeś lub słyszałeś co od starych ludzi, wszak teraz niebo jasne i wiatru niema, nie będziesz błąkał się. Lecz chociażby i burza drogę zawiała śniegiem, tobie każdy krzak łozy nad brzegiem i gęsta trzcina, pokażą drogę, bo od dziecinnych lat znajome każde miejsce tego jeziora.
Roćka już był trochę podweselony, mina jaśniejsza, i na twarzy jego jawił się słaby rumieniec. - Dobrze, więc opowiem Panu jak w naszych stronach czary i postępki szkodliwych ludzi rozmnożyły złych duchów.
- Czyż złe duchy, rzekłem, mogą się mnożyć jak zwierzęta?
- Mnożą się, bo złość ludzka dla nich jest najlepsza pasza. - W naszych okolicach szczęśliwsze życie, pamiętają starzy, kiedy było jeszcze więcej poczciwych, starannych i pracowitych ludzi, wtenczas powiadają każdy gospodarz miał ziemi podostatku, ciągłe były urodzaje, nie brakło chleba i pokarmu dla bydła. W jeziorach i rzekach taka była obfitość ryb, że młodzież bawiąc się nad wodą. zużytą jakąkolwiek siadką, łowiła tyle ryby, że ledwo mogła zabrać z sobą do domu. Panów było nie wiele, lecz i ci bogobojni i oni gdzieś daleko żyli za Dzwiną. Taraz każdy panek mając kilka chat ubogich, drogo płaci za pojazdy i bogate ubiory, wymyśla środki jakby dostać pieniędzy; przedając bydło i chleb ostatni, doprowadza lud biedny do tego, że co wiosna gorzki bobownik używają za pokarm. Chcąc jeszcze powiększyć dochod z jezior, sprowadzają co rok zimową porą Ostaszów *); ci rybacy mówią , jakoby posyłają złego ducha pod lód, który im ryby zapędza do sieci; i dla tego to oni opustoszyli u nas wszystkie jeziora, wyuczyli naszą młodzież bezbożnych postępków, czarów i bezwstydnych piosnek; bez skutku napominania były starych ludzi i księży. I z tèj to przyczyny u nas rozmnożyły się złe duchy do tego, że kilka razy zjawiały się przed mnóstwem narodu, czego pierwièj w naszych stronach nigdy niebywało.
Opowiem Panu dziw, który był widziany na jeziorze Rosonie, to nie jest tak bardzo daleko od naszego Nieszczorda, jak Panu wiadomo, nie więcej wiorst trzydzieście. - Otoż, mówił mi o tym jeden z tamecznych mieszkańców, poddany także księży Jezuitów, że kiedyś to wiosenna porą z sochami robotnicy powracali z panszczyzny, jeszcze sionce nie zaszło, bo przed dniem niedzielnym Ekonom ich uwolnił raniej niż zwyczajnie - Wieczor był cichy, niebo jasne, na wysokich brzozach, w różnych stronach smutne kukowały ziaziuli, w górze spiewały skawronki, i słowiki w krzakach. Młodzi jadąc konno rozmawiali o swoich przygodach, a starzy o gospodarstwie. W tym nagle słyszą muzykę, ktoś za lasem gra na dudzie i spiewa tak głośno, że cała okolica brzmi echem nadzwyczajnym, a pieśń ta była wiadoma im wszystkim.

Pacirau ja dudu, ich woch,
Na papowym łuhu, ich woch,
A nia dudka była, ich woch,
Wisiałucha była, ich woch,
Wisialiła mianie, ich woch,
Ma czużoj staranie, ich woch.

Mijają las, zbliżają się do jeziora Rosona, woda cicha i jasna jak kryształ, tak, że drzewa wszystkie widać pod wodą jakby namalowane. Lecz dziw niesłychany, na spokojnej wodzie djabeł czarny jak węgiel, ręce nadzwyczaj długie i ogromna głowa, siedzi na samym środku jeziora, podkurczywszy nogi, gra na dudzie i spiewa okropnym głosem; przelęknieni wszyscy mówiąc pacierze brzegiem pospieszali do domu, sionce już skryło się na zachodzie, a oni jeszcze długo słyszeli za sobą glos dudy i okropny spiew szatana.
A i w naszym sąsiedstwie Pan często widujesz małą, przestrzeń wody niedaleko od wsi Holubowa ze wszech stron otoczoną, trzęsawicą; tam nie jeden śmiałek letnia pora chcąc się przybliżyć do jeziorka, szedł jak po rospiętym płutnie i wnet zginął w głębini, która się kryje pod tą mszystą powłoką. Strzelec na te miejsce z żalem z daleka pogląda słysząc krzyki kur wodnych i kaczek różnego rodzaju, bo się tam zbliżyć niema żadnego środka, i o tym jeziorku między ludzmi takie jeszcze krąży podanie.
Było to kiedyś ogromne i rybne jezioro, blizko na pagórku stała wieś i karczma przy drodze, tam każdą zima wyławiali rybę Ostasze. Zdarzyło się, że jednego roku właściciel tego majątku odmówił im, a pozwolił swoim włościanom korzystać z połowu ryb, ci rybacy pracując dni kilka na próżno czas tylko tracili, bo za każdym razem ledwo kilka rybek znachodzili w sieci. Ułożyli więc radę, aby o samej północy zarzucić niewod, a może przemieni się szczęście.
Było to w czasie świąt Bożego Narodzenia, kiedy wiejscy mieszkańcy z bliskiej okolicy zbierają się do karczmy na igrzyska, bo w naszych stronach te zabawy odbywały się dawniej w szczęśliwsze czasy, jak ja jeszcze pamiętam, co wieczor aż do trzech Królow.
Otoż! kiedy już była sama północ, niebo pokryte obłokami i wiatr powiewał z pola, w karczmie brzmiała muzyka i spiewy, młodzież tańcowała, a starzy za stołem przy kieliszku rosprawiali o rozmaitych wypadkach co komu przyszło na pamięć.- W tym wchodzi rybak, cały osypany śniegiem, a poły i rękawy oblane lodem.
- Bracia, zostawcie pląsy i spiewy: rzecze, pospieszcie na jezioro, tyle leszczów zagarnęliśmy, że wyciągnąć sił niestaje, pomożcie nam, za pracę, wszyscy będziecie wynagrodzeni.
Ledwo to powiedział, któś na piecu w ciemnym kącie okropnym zastękał głosem - Ach! Ach! jaka szkoda, i wnet straszna poczwara wyleciała za drzwi; przelękło się całe zgromadzenie, modląc się, po kilka osob jedną drogą, powracali do swoich domów, inni zaś z rybakiem pospieszyli na jezioro. Lecz już późno, bo szatan zrobił swoje, wyciągnęli niewod jakby nożem porznięty, a ryby ani oka.
Stoją zdumieni, zrozumieli rzecz całą. Wtenczas jeden z tej gromady rzekł - Nie wygra zły duch, posłuchajcie mojej rady; jutro poprawiwszy sieć jak potrzeba, poprosim księdza, niech poświęci wodę i niewod, a pozajutro zarzucim tonię i przy pomocy Boskiej nie uda się szatanowi podobną sztukę wyrządzić.
Niedalako tego jeziora, na górze stał dom rybaka pokryty słomą, tam av nocy kiedy cała rodzina jego spała, robił sieć i pilnie zajmując się pracą, rozmyślał o strasznym wypadku, który ich spotkał na jeziorze. Szumiał las blisko jego mieszkania, wiatry wyły za ścianą i wnet okropna burza wznosiła wysokie zaspy około domu i okna śniegiem zasypała. Pies czarny lezący u nog jego burczał jak gdyby widział przed sobą złego ducha, i na rybaka napadła jakaś niezrozumiana trwoga. Słyszy, któś puka w okno i woła - Sąsiedzie! Sąsiedzie! zlituj się, daj mi wozek swój, nieszczęście zdarzyło się w domu, muszę, dzieci mych przewieść niedaleko, tylko do mieszkania swata.
- W czasie takièj burzy, rzekł rybak, kiedy i psa żal wypędzić za drzwi, ty chcesz gdzieś jechać z dziećmi, wztąp do chaty, ogrzèj się, przenocuj, jutro to wszystko zrobisz.
- Nie mogę na jutro odłożyć, burza mig ta niestraszy, tylko zmiłuj się nieodmów, powrócę twój wozek przed wschodem słońca i nagrodzę ile bedę mógł.
- Bierz wiec sobie jeżeli już tak nagła potrzeba.
Odemknął okno rybak, pogląda na podworz, lecz już niewidział ani sąsiada, ani wozka, wiatr tylko szumiąc roznosił śnieżne tumany po podworzu, dziwił się, że on tak prędko zaprzągł konia i zniknął z oczu.
Rozmyślał czas niejakiś siedząc na ławie, co za nieszczęście tak nagłe spotkało jego w domu? że on o samej północy i pod czas tak okrepnej burzy musi wyjeżdzać z swemi dziećmi, i zdziwił się, że ten prędzej odjechał z woskiem niż on uspiał odemknąć okno. Tak rozmyślając, zagasił ogień, położył się na ławie i zasnął.
Krótki sen był rybaka, bo jemu i we śnie marzyło się, że widział obfity połów ryb i te w mgnieniu oka znikły z rozdartej sieci i skryły się w głębini jeziora. Porwał się z ławy, rozbudził żonę, kazał rozegrzeć sobie jedzenie aby po śniadaniu pospieszyć do swoich towarzyszów, a z niemi razem na jezioro.
Wychodzi na podworz, postrzega swój wozek, ten cały lodem oblany, a we środku leży leszcz ogromny, pogląda zdumiony i nierozumie co to znaczy, przywołuje żonę i domowych, opowiada im jak w północ burzliwa, sąsiad wyprosił ten wozek aby w nim dzieci swoich przewieść do swata, dziwili się wszyscy, lecz nikt nie zgadnął tajemnicy.
O wschodzie słońca zebrali się rybacy, przyjechał ksiądz pleban, pokropił niewod święconą, wodą i jezioro, zgromadził się lud z pobliskich wiosek, ciekawi wszyscy czekali końca. Zajmują ogromną przestrzeń pod lodem, ciągną niewod i już cała sieć na lodzie, lecz w sieci ryby ani oka. Gdy stali wszyscy smutni w milczeniu, jeden rybak z tej gomady, opowiedział jak on oszukany od złego ducha pożyczał jemu wozek w którym ten przez całą noc pracując pewnie wszystkie ryby przewiozł gdziekolwiek w inne miejsce. A więc zabrali z sobą niewod i powrócili wszyscy do domow swoich.
Od tego czasu żaden rybak niezarzucał sieci na tym jeziorze, przez czas długi zaniedbane od ludzi, zarosło całe wodnym zielem i pokryło się na wieczne czasy powłoką zielonego mchu, a tylko świeci zdaleka nie wielka przestrzeń wody.
- A czy nieslyszałeś cokolwiek, rzekł Zawalnia o tym głuchym jeziorze, które okrążone ze Avszech stron ciemnym lasem, one niedaleko tej rzeczki, co płynąc z Nieszczordy wpada do Dryssy. Mówią, jakoby pod czas samej pięknej pogody w tym jeziorze nigdy nie widzą, ni słońca, ni obłoków na niebie, ni gwiazd, ni księżyca, tam wody zawsze mętne i pod czas nocy pokazują się straszne zjawiska. Opowiadał mi jeden strzelec, który polując na głuszców tam nocował, jakoby widział, że snuły się nad brzegiem jakieś straszydła, z bębelow wodnych wyradzały się jakieś figury długie, podobne do ogromnych łątek i na płomiennych skrzydłach latały nad wodą, a gdy zaspiewał kogut w odległej wsi, te wszystkie dziwy przemieniły się w wodne tumany.
O! znam dobrze te jezioro, rzekł Roćka, i słyszałem o nim dziwne zdarzenie, tam i teraz ciągłe strachy; kobiety niekiedy blizko tych brzegów gromadnie zbierając grzyby lub jagody, starają się wcześniej powracać do domu, aby ich wieczor nie spotkał w lesie, gdyż po zachodzie słońca słychać tam śmiechy i stękania jakichś dzikich głosów; opowiem Panu dziwy niesłychane, ale te były w samej rzeczy.
Tam blizko na zachodnim brzegu Nieszczordy, na górze gdzie i teraz jeszcze stoi dwór, żył niegdyś wdawne czasy Pan Z. bardzo bogaty, wszystkie te dzikie bory aż do samych brzegów Dryssy były jego własnością. Te głuche jezioro w ciemnych lasach już zaczęłą zarastać trawą, nigdy łam łodź niepływała, żaden rybak nieośmielił się zarzucić sieci.
Zimową porą Panu Z. przyszło na myśl, aby na tym jeziorze poprobować szczęścia, a więc kazał przywołać starszego rybaka, i rzecze:- „Jutro zbierz ludzi, przewieście niewod na głuche jezioro i zarzućcie tonię, od niepamiętnych czasów tam nigdy niełowiono, a więc musi być wielka obfitość ryb rozmaitego rodzaju."
- Nie możno rzekł rybak, chociaż ja nigdy tam niezarzucałem sieci, lecz słyszałem, że w wielu miejscach na dnie leżą sękowate kłody, bardzo więc łatwo cały niewod popsuć.
- Skąd te kłody, wszak las nie rosł na tym jeziorze? nie słuchając tych bredni jutro koniecznie zarzucić tonie.
- To przynajmniej pierwiej Pan każ poprosić księdza; rzekł rybak, aby poświecił niewod i jezioro, bo ta przynajmniej rzecz niewątpliwa, że tam złe duchy od dawna założyli swoje mieszkanie.
- Chyba ty ich widziałeś tam kiedy, że plecisz rzeczy niestworzone?
- Pan się zapytaj u wszystkich mieszkańców, każdy wie jakie tam bywają dziwy nocną porą, straszydła snują się po brzegu, słychać pod wodą stękania i śmiechy szatanów, po zachodzie słońca najśmielszy człowiek ztamtąd ucieka.
- I słuchać niechcę waszych głupich przesądów", jutro koniecznie łowić tam rybę.
- Nie poświęciwszy wody, rzekł rybak?
- Niema potrzeby.
Rybak zamyślony poskrobał głowę i cichym krokiem poszedł do wsi. Oznajmuje swoim towarzyszom wole Pana; zebrawszy się w koło do późna rozsądzali o tym, bojąc się aby niezdarzylo się jakie nieszczęście. Lecz roskazano; trzeba spełnić.
Na drugi dzień, rybacy przyjeżdżają na jezioro Głuche, zastanowili się z niewodem na samym środku nie wielkiej okrągłej przestrzeni. Około las ciemny, gęste jedliny i sosny chyliły się pod ciężarem śniegow, i zdawało się, że jakoby mury białe otaczały te miejsce, tam latem nigdy wiatr nieporuszał wody, i zimową porą nie zwiewał śniegow. Dzień był posępny, cichość panowała wkoło, rybacy zdjęli czapki, zmówili pacierze, naznaczyli miejsca, gdzie przebijać przełębie i rozpoczęli swą prace.
Zajęli przestrzeń i już ciągną niewod, słyszą szelest pod lodem, sykanie i piski jakieś dzikie, jak gdyby tam tysiący gadów gryzły się między sobą, napadła na nich niespokojność, strach i dreszcz przebiegał po ciele, jednakowoż widząc liczne swoje towarzystwo, niewypuścili z rąk sieci, ciągną, dodając jeden drugiemu odwagi, sądząc, że może zagarnęli wielkie mnóstwo piskorzów. Lecz kiedy juź cały niewod wyciągnęli z wody, strach wspomnieć, pełne sieci małych djabełków, jakie okropne postaci jawiły się przed nimi! Były tam podobne do rakow pokrytych czarną sierścią, inne jakby pająki wielkości kotów, inne straszydła podobne do szczeniąt, nogi miały nadzwyczajnéj długości, niepodobno opowiedzieć postaci tych wszystkich dziworodów. Szczury, jaszczurki, niedoperze, krety, pełzały po lodzie, tarzały się po śniegu z okropnym wrzaskiem, sykaniem i piskiem. Zrozumieli rybacy, że trafili na gniazdo szatanów, nie mogli patrzeć na tę straszną scenę, rzucili niewod i sami uciekli z jeziora.
- A czy łowili kiedy Ostasze w tym jezierze?
- I przodkowie nie pamiętali tego, aby ktokolwiek tam ryby łowił.
- Więc któż tam złych duchów wprowadził na mieszkanie?
- Zna Pan organistę z Rosona, dobry i rozumny człowiek, on często nam opowiadał dziwne rzeczy z świętych książek, jak kiedyś Bóg stworzył ten świat. Jednego, razu był dzień kiermaszowy, poprosił kilku nas do siebie, siadł z nami za stołem, wypiliśmy po kieliszku wódki, i między rozmową o tym i o owym, rzekł do nas te słowa pełne prawdy, i ja ich nigdy niezapomnę, on powiedział tak: „Wielki grzech Adama, że posłuchał Ewę, zkosztował jabłko z zakazanego drzewa, za ten występek Bóg przeklął ziemię. Ale większy grzech Kaina, który zabił swego brata.- O jak wiele namnożyło się Kainów co zabijają swoich braci, w tych dzikich lasach, blizko Głuchego jeziora, było mnóstwo złoczynców, Pan ich tam pozbierał z różnych końców świata. Powiadają, że byli tam ludzie i ztamtych krajów, gdzie jakoby odbywają podróży nie na koniach, lecz na psach, i oni nie mieli w sercu ni wiary, ni Boga, ani miłości ku bliźniemu, ciągle skrywali się blisko tego jeziora, a przeto i djabli obrali sobie tam mieszkanie.
- Ale i Pan Z. był człowiek niegodziwy, błądzi prostak z przyczyny nieoświecenia. Lecz panowie ciężko odpowiedzą przed Bogiem, gdy niemają wiary, trzeba było poprosić księdza, poświecić niewod i wody w jeziorze, nie było by tego strachu i praca by niezginęła.
- Uczą nas kapłani i dobrzy ludzie, ale i ich słowa jak groch do ściany, a dla tego to Bóg niebłogosławi, i czasy co raz gorsze.
- A w naszym jeziorze Nieszczordzie, rzekłem przerywając mu mowę, czy mnożą się złe duchy, i czy trafił tobie którykolwiek do sieci?
- Co panicz mówisz? niech Bóg od tego zachowa, ja zawsze wychodząc z domu i przed zaczęciem mojej roboty przeżegnam się i zmówię pacierze, lak nas wyuczyli nasi panowie Jezuici. A do tego na naszym jeziorze, chociaż w niektórych miejscach łowili Ostasze i przy pomocy złego ducha wiele wyniszczyli ryby, lecz ten szatan tu wszędzie nie może panować; nad brzegami Nieszczordy kilka kościołów. Wiosenną porą podczas cichej pogody o wschodzie słońca, zdarzało się mi nieraz zarzucać sieci, wtenczas widziałem jak kościoły i krzyże wszędzie odbijały się w wodzie; a kiedy w dni święte zadzwonią na mszę, to głosy dzwonów roschodzą się po całym jeziorze, lud płynąc w czółnach żegna się i mówi pacierze, u nas jeszcze dzięki Bogu szanują wiarę świętą, a szatan od krzyża i modlitwy ucieka.
- To prawda rzekł stryj: wasze włościanie bardzo się różnią od innych, ja nieraz jadąc do Połocka zatrzymywałem koni, i słuchałem jak kobiéty i męszczyzni pracując w polu spiewali pieśń:
O! Spasicielu nasz Panie,
Jedyne serca kochanie,
Ruczki, oczki w niebo wznosim,
Odpuszczenia hrachow prosim.

Gorliwość taka rozczula do łez człowieka; lecz ach! czy długo to potrwa? zło co raz więcej rozpostrzenia się i ludzie znający co się w świecie dzieje, nie rokują dobrze.
Roćka westchnął, spojrzał na okno, wziął czapkę, i worek w którym przynosił rybę.
- Spieszysz do domu, wszak jeszcze nie późno, rzekł Zawalnia.
- Zarzócone u mnie sieci i sznury, musze zobaczyć, może dał co Pan Bóg - wieczor już blizko.
- Jeżeli co złowisz przynieś mi jeszcze ryby, mieszkam przy drodze, dzięki Bogu ludzie do mnie zajeżdżają.
- Jeżeli tylko Bóg pobłogosławi pracę, niezapomnę o Panu - to rzekłszy pokłonił się i poszedł.
- Lubię tego rybaka, rzekł stryj, poczciwy i pracowity; być tylko na wyspie i spójrzeć, wraz widać, że tam mieszka człowiek gospodarny i troskliwy. Domek jego chociaż nieobszerny i pokryty słomą, stoi na górze w pięknym położeniu, malenki fruktowy ogródek, ma swoje jabłka i wiśnie, około mieszkania wszędzie porządek i ochędustwo, ma kilka koni, krów i owiec, pole udobrzone jakby ogród, na łąkach obfita trawa, i blisko rośnie gęsty gaj brzozowy. Letnią porą pod czas cichéj pogody, było to kilka razy, że ja w czółnie przypłynąłem do jego wyspy, był rad, i żona jego nadzwyczaj uprzejma kobieta, traktowała mię, postawiła na stół wybornych leszczów, złowione tegoż dnia i z gustem były zgotowane.
- Szczęśliwy człowiek, dla niego tam jeszcze nieminął wiek złoty, znikim niedzieli pola, wilcy i niedzwiedzie nie napadają, na bydło.
- Ta tylko niewygoda, ze wnaznaczone dnie musi odbywać panszczyznę, posyła robotnika w czółnie i koni pławi przez jezioro, więcej niż czwierć wiorsty.

Brak komentarzy: